„Moje krzyże – moim ratunkiem”

 

W dzieciństwie i wczesnej młodości przez 10 lat należałam do Oazy. Pomogła mi ona się ukształtować i rozwijać w stronę Boga. Gdy jednak zaczęłam wchodzić w życie dorosłe, gdy zaczęło przybywać obowiązków wtedy zrezygnowałam ze spotkań oazowych. Pod wpływem zmęczenia i modlitwa zaczęła gdzieś umykać. Czytanie Pisma świętego zeszło na drugi plan. W końcu pojawiła się miłość, która trwa do dzisiaj. Jednak po ślubie wizja pięknej miłości zaczęła przeradzać się w tę miłość trudniejszą. Mąż niezbyt rozmodlony. Ja też nie naciskałam. Zniechęcona przez ujawnioną i pogłębiającą się chorobę alkoholową męża. Było to jak zimny prysznic. Szok. Zaczęły się dla nas ciężkie chwile. A pośród tego wszystkiego dorastające dziecko. Nauczyłam się wtedy, że w ważnych sytuacjach trzeba naciskać i w końcu z Bożą pomocą powiedziałam do męża: Albo alkohol, albo my! Wybrał nas. Poszedł na terapię do AA i wydawało się, że już wszystko będzie pięknie. Ale nie było. Najgorsze dopiero nadchodziło. Zaczęła się przemoc psychiczna, a ja zaczęłam wierzyć, że to moja wina, bo przecież on już nie pije. Popadłam w depresję. Żyłam praktycznie tylko dla córki. Ostatkiem sił trafiłam na terapię dla współuzależnionych. Zaczęłam na nowo uczyć się życia z mężem. Powoli stawiałam granice. Postawiona między terapeutką, która mówiła żeby odejść od męża, a sumieniem i świadomością przysięgi małżeńskiej trwałam tak 12 lat. Mąż nie pijący, dla innych miły i uczynny w domu stawał się tyranem. Kłótnie wybuchały bez powodu. Załamałam się całkowicie. Nie miałam pracy. Zdrowie pod wpływem stresu zaczęło szwankować. W tym wszystkim starałam się chronić córkę i trwać w małżeństwie. Sprzeczności tyle, że został mi już tylko jeden ratunek – Bóg. Zaczęliśmy jeździć z mężem na Msze uzdrawiające prowadzone przez egzorcystę. Na początku nie pomagało. Wręcz przeciwnie. Problem się pogłębiał i wtedy tak naprawdę poznałam prawdziwe oblicze szatana, bo przecież to z nim walczyłam, a on jest twardym przeciwnikiem. Widziałam złego ducha wszędzie. Nawet w oczach mojego męża (niestety). Zaczęłam już nawet wątpić w modlitwę, w Msze, które tyle miały zmienić. I wtedy stał się cud. Podczas kolejnej Mszy, przy nałożeniu rąk przez egzorcystę doświadczyłam prawdziwej bliskości Boga. Od tej pory moje życie całkowicie się zmieniło – na lepsze oczywiście. Wtedy zaczęłam prawdziwą walkę o moją rodzinę. Wiedziałam, że idę w dobrym kierunku i że się nie zawiodę. Uczyłam się słuchać Boga i zrozumiałam, że nie jest ważne to, czego ja chcę, ale to, czego chce Bóg. Powierzyłam się Bogu, a On zaczął działać – po Swojemu. O drodze wciąż pojawia się wiele przeszkód, ale łatwiej się je pokonuje, gdy się wie, że one po coś są. Jeśli się je odda Bogu i cierpliwie czeka, to Bóg przez nie uzdrawia.

Jednym z problemów było nakłonienie męża do uczestniczenia we Wspólnocie Odnowy Wiary, która powstała przy naszej parafii. Bardzo chciałam tam chodzić, ale z mężem. O zaproponowaniu mu tego bardzo się obraził. A potem stał się kolejny cud. Pół godziny przed spotkaniem mąż nagle wstaje z łóżka i mówi: Jedziemy. Tak zaczęły się kolejne cuda. Jednym z nich stała się zdolność czytania Pisma świętego. Ta kiedyś zapomniana księga teraz stała się prawdziwą księgą życia, wciąż aktualną, dobrą na każdą dolegliwość. Przez różne cytaty Bóg nieustannie mówi do mnie. Czasem jest to słowo otuchy, czasem napomnienie, ale teraz wiem jak dalej postępować, jak zaczynać kolejny dzień, żeby Bogu się podobał. Kolejnym cudem jest to, że moja córka też odnalazła swoją wspólnotę – Oazę i scholę. Bardzo doświadczona przez sytuację w domu zaczęła wchodzić w swój świat. Poraniona i smutna w końcu odnalazła sens i cel. Wszyscy teraz czujemy we wspólnotach wielką siłę – siłę Bożą.

Wiele modliłam się o ciszę w domu. Po modlitwach wstawienniczych Bóg wysłuchał i tej prośby lecząc, wyciszając atmosferę niepokoju.

Kurs Odnowy Wiary bardzo mnie umocnił. Przez konferencje i zadane podczas spotkań cytaty z Biblii odnalazłam brakujące ogniwa w mojej relacji z Bogiem. Jestem też wdzięczna księżom i ludziom ze wspólnoty, że wstawiają się za nami u Boga, że tak bardzo mi pomagają.

Bóg pozwolił mi zrozumieć i to, że nigdy nie jestem sama, że On jest ze mną i się mną opiekuje. Tę opiekę czuję cały czas, a krzyże których doświadczyłam pomogły mi zobaczyć prawdziwe oblicze Boga. Teraz już wiem jak pielęgnować moje relacje z Nim – trzeba wytrwale i systematycznie się modlić. Zresztą modlitwa też nabrała dla mnie innego znaczenia. Teraz jest bardzo osobista i intymna. Bliska obecność Boga jest niesamowicie piękna i daje mi wielką siłę. Po ludzku to nie do opisania. Bóg jest dla mnie wszystkim. Jest moją największą miłością.

Po zakończeniu Kursu Odnowy Wiary staram się być kiedy tylko mogę na wtorkowych spotkaniach modlitewnych. Są one dla mnie jak pokarm. Karmię się nimi i mam siłę i chęć do dalszej walki, do trwania przy Bogu. Znajduję tam siłę do życia i jestem Bogu wdzięczna za wszystko.