Moje spotkanie z Księdzem  Kanonikiem Józefem Kopijaszem

Napisane według wspomnień  ks. Józefa Wdowiaka

 

Mianowany zostałem  przez Księcia Metropolitę Adama Sapiehę na wikariusza w Straconce obok Białej Krakowskiej w czerwcu 194l roku. Byłem wtedy pogrążony w żałobie po śmierci ukochanej mojej matki Marianny Wdowiak z Wroblów, która zmarła 28 maja tegoż roku. Przybyłem do tej ładnej wsi z sercem pełnym wiary, by wlewać otuchę do dusz utrapionych terrorem gestapo. Dowiedziałem się, że 24-go kwietnia 1940r. zabrano wszystkich wykształconych mężczyzn ze Straconki. Po długim czasie doszła wieść, że są w obozie koncentracyjnym w Mauthausen—Gusen w górnej Austrii. Proboszcza nie ruszono. Ocaleli także ci, których w domu nie było.

Ksiądz Kanonik Józef Kopijasz lubiany i popularny wśród parafian, był typem dobrego i troskliwego proboszcza. Już po 70-tce - wyglądał jednak świetnie. Twarz rumiana, zęby zdrowe, bo i odżywiał się mądrze prostymi gospodarskimi potrawami. Sprzyjało temu małe gospodarstwo rolne należące do parafii. Codziennie zjadał jabłko, a wiadomo, że to zdrowe.

Mój pokoik nie był jeszcze przygotowany, przeto czasowo mieszkałem w pokoju na strychu. Nawet polubiłem to ustronie, gdzie mogłem się lepiej modlić.

Ks. Kanonik był synem zamożnych gospodarzy z Brzeszcz od Oświęcimia. Siostra księdza Wiktoria Sękowska przyjeżdżała z Brzeszcz w odwiedziny co pewien czas. Bratanica Julia Czauderna także. Mieszkała na Leszczynach pod Białą Krakowską, z mężem i dziećmi. Jako seminarzysta                  Ks. J. Kopijasz zaczął chorować na bronchit i oskrzela płuc. Były zastrzeżenia, by go nie wyświecać i nie obciążać archidiecezji chorowitym kapłanem. Rodzice uprosili jednak Ks. Kardynała Puzynę, by wyświecił ich syna na finansową odpowiedzialność rodziny. Po prymicjach młody kaszlący ksiądz odpoczywał pod troskliwą opieką domu rodzicielskiego. Aż pewnego razu przeczytał nowelkę  Bolesława Prusa p.t. "Chory z urojenia". Przejrzał siebie i postanowił żyć czynnie. Kardynał posłał go do Żywca na wikariusza i od tego czasu pracował dzielnie. Mianowany proboszczem w Straconce zadbał gorliwie o kościółek, swoją bezpośredniością i dobrocią zaskarbił sobie ufność parafian. Postarał się o odmalowanie i upiększenie kościoła. Lubił urządzać procesje np. na święto Chrystusa Króla. Gospodarował pomyślnie, a gdy już po 70-tce okupacja hitlerowska zaczęła go trapić zdał duszpasterskie obowiązki na Ks. Wikarego Wdowiaka czyli na mnie. Po uroczystości Wszystkich Świętych nie wychodził z plebani, aż do Wielkiej Nocy z powodu ostrego bronchitu. Mimo presji ze strony Volksdeutschów, nie przyjął obywatelstwa niemieckiego. Chcąc urządzić procesje w dni krzyżowe, kazał mi napisać podanie o pozwolenie i zanieść na policję do Lipnika. Kiedy nie otrzymaliśmy odpowiedzi - poszedłem znów do komendanta, który dał wymijająca odpowiedź. Doradzałem Ks. Kanonikowi, by poprzestać na modłach w kościele, on jednak upierał się przy procesji. Poprowadziłem z posłuszeństwa gromadkę do kapliczki i na cmentarz prosząc Boga o urodzaje. Niejaki rozwodnik Pysz wróg kościoła,  czyhał na okazje, by nas zniszczyć. Zabierał dzieci z kościoła, by znosiły rzeczy na zbiórkę pomocy dla frontu wschodniego. Słyszało się szeptania Volksdeutschów, że księża nie są nastawieni na zwycięstwo Rzeszy. Agnes Gürtler codziennie przychodziła na msze św. i na plebanie, aby wypytywać księży o komentarze, dotyczące wiadomości z frontu. Wiadomości te były drukowane w Beobachter  Volkkirscher. Agnes Gürtler była Niemką z Białej. Wybudowała z rodziną dom przed wojną w Straconce nad plebanią. Wójt indagował: czy już podpisaliśmy Volkslisty. Opresja stawała się namacalna. Pewny prześladowania - prosiłem Ks. Kopijasza, aby dla wspólnego dobra pozwolił mi odejść do Generalnej Guberni oczywiście za zgodą Metropolity Sapiehy. Ks. Kanonik nie chciał o tym słyszeć stanowczo się  sprzeciwiał temu planowi. Zrezygnowany, przygotowywałem się na los męczeński na długich adoracjach Najśw. Sakramentu. Decydowałem się na los dusz ofiarnych - rzucić me życie jak tylu innych za pokój i za Ojczyznę.

Czas i wizję aresztowania poznałem podczas modlitwy. Po północy 10 lipca 194lr., ubrany i gotowy powstałem z klęczek i otworzyłem plebanię czterem gestapowcom. Kazali zbudzić Ks. Proboszcza i zaczęli rewizję plebani. Szukali materiałów propagandowych. Zabrali ofiary na msze święte i kazali sobie podać śniadanie. Już kościelny Chrobak zadzwonił na mszę św. o 7:30 rano. Pobożne niewiasty: Pasierbkowa, Dubielowa, Chrobak, Procner, Mędrzak i inni zebrani byli w kościele. Gestapowcy nie chcieli pozwolić mi iść do kościoła. Na moje prośby poszli ze mną w hełmach na głowie i pozwolili powiedzieć, że Mszy św. nie będzie dzisiaj, ale po przesłuchaniu na policji. Skuli nas kajdankami i pieszo prowadzili na policję w Lipniku. Tam spisali personalia osobiste i o rodzinie, poczem przewieźli ciężarówką do więzienia w Bielsku. Rozdzielono nas. Mnie zamknięto w ciemnicy, gdzie czekałem na tortury. Po 2 godzinach wywołano mnie do biura, gdzie oficer nerwowo wypytywał o wykształcenie - o rodzinę, ale nie mówił  o zarzutach lub powodach aresztowania. Uproszony zarządca więzienia pozwolił nam być razem w celi. Modlitwy - rojenia - sny, plany i przypuszczenia, że będziemy przesłuchani - ciągnęły się przez tygodnie. Ks. Kanonik czuł wyrzuty - śnił o rzeźnikach, którzy przyszli po 2 krowy na plebanię i wyprowadzali je do rzeźni, podczas gdy Kasia i Wikcia - gospodynie bezradnie płakały. Koniec naszego duszpasterzowania - jesteśmy zgubieni. Ks. Wikary przeżyje, ale ja już nie, mówił Ks.  Kanonik. Po tygodniach psychicznej udręki wywołano nas na korytarz i w milczeniu popychano przez kancelarie, by podpisać "Schutzhaftbefehl" nakaz z Gestapa do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Stłoczeni na odkrytej ciężarówce pod strażą żołnierzy, w przerażającym milczeniu jechaliśmy do obozu zagłady. Ks. Kanonik szepnął do mnie prośbę o rozgrzeszenie in periculo mortis (łac. na wypadek śmierci). Zauważył to esesman i zagrozić zastrzeleniem, jeśli jeszcze jedno słowo wypowie. Wyrzucona przy bramie nasza grupa z Bielska - czekała na przyjęcie. Więźniowie wracali z pracy na południowy apel i miskę zupy. Dwóch esesmanów z psem wilczurem przybyło do nas by się sadystycznie wyżyć. Ks. Kanonik w czamarze z węzełkiem i brewiarzem stał się ofiara obelg i bicia. "Hej ty stary - powiedz mi kim ty jesteś?". "Ich bin ein Katholischer Pfarrer" - jestem katolickim proboszczem - odpowiedział. Esesman uderzył go w twarz, okulary spadły na ziemie – twarz drgała - pies zaczął skakać. Ponownie to samo pytanie -  „no kim ty jesteś? " - jestem katolickim księdzem mówi Kanonik. Ty idioto stary - tyś miał ludzi nauczać? Co za głuptas z ciebie. Głosiłeś bzdury, że Panienka Maria porodziła z Ducha Świętego? To była kurtyzana żołnierza rzymskiego. No, ile twoich bękartów lata koło plebani? Straszyłeś ludzi ogniem czyśćcowym. Widzisz ten komin krematorium? Nareszcie sam wylecisz jak dym z niego... no... czy już wiesz kim jesteś? Kopiąc Kanonika w brzuch obstawał przy pytaniu - "kim ty jesteś"? Przy wejściowej bramie był ogromny szyld ze statystyką obozu - na czele "juden" - ile żydów obecnie w obozie - następna linia "Pfaffen" ile klechów itd. "Pfarrer" to termin dla tych co zajęci byli transportacją, - co wozili śmieci - materiały - chleby - trupy. Ks. Kopijasz nie zdołał szybko przezwać się  klechą. Kiedy kolumny robocze przemaszerowały - esesmani wpędzili nas do obozu. Ks. Kanonik przewrócił się i rozsypał swój węzełek. Zawróciłem i podniosłem go i pozbierałem rzeczy. Rozpoczął się proces odczłowieczania. Odebrano ubrania i wszystko popędzono nas do baraku a prysznicami - ogolono całkowicie i kazano w kolejce stać, by dostać numer rejestracyjny - potem dano szorstkie pasiaki, bluzę, spodnie, czapkę, i drewniane sabaty (ciężkie pantofle). Odkomenderowani na barak jako nowo- przybyli nie dostaliśmy porcji chleba ani herbaty.

Profesor Franciszek Kupiec, więzień z Warszawy i Antoni Sowa młody student z Krakowa zainteresowali się nami. Ten ostatni dał mi kromkę chleba i dopytywał jakie są wiadomości na "wolności". Profesor Kupiec obeznany z warunkami obozu postanowił ratować Kanonika i wcisnąć go do pracy przy obieraniu ziemniaków. Pierwsze 2 dni były przeznaczone na ćwiczenia i musztrę - maszerowanie na baczność, skakanie w przysiadach - walcowanie, leżąco toczyć się po ziemi, potem nagłe powstawanie, zdejmowanie czapek na jedno klaśnięcie. Tragiczną ironią było, że ten sam esesman nas ćwiczył, co tak Kanonika maltretował przy bramie. Kanonik nie mógł podołać tym ćwiczeniem, więc szyderca esesman nie szczędził mu kopniaków. Na trzeci dzień przyjęli "kartoflarze" Kanonika do swojej ekipy. Po powrocie skarżył się, że nie lubi tej roboty, że nie wolno rozmawiać, że kapowie przeklinają, krzyczą i  biją laskami. Po kilku dniach nie chciał do nich iść, wiec podpadł pod  gorsze komando - dźwigani  belek i desek poza obozem. Dalekie marsze - dźwiganie ciężarów, spowodowały opuchniecie nóg. Wszystko mu obrzydło - nie chciał jeść, prosił mnie, bym go  zaprowadził  na "Krankenrewir" - barak chorych. Pierwszy wieczór odmówiono. Rzucili nam rolkę papieru, by sobie obwinął opuchnięte nogi. Na drugi wieczór sam już osłabiony biegunką i tyfusem - odprowadziłam mego proboszcza i udzieliłem mu rozgrzeszenia. Po tygodniach zniszczenia tyfusem, dowiedziałam się z ust Jugosłowianina, który nas znał i leżał przy Kanoniku, że "pielęgniarz" dał mu zastrzyk śmiertelny i zakończył jego agonie.

Jestem przekonany, ze śp. Kanonik Józef Kopijasz żyje w niebie, kocha nas i troszczy się o nasze zbawienie.

 

                                                                              Ks. Józef Wdowiak

                                                             współpracownik i świadek cierpienia

 

Wszystkich, którzy mieliby jakiekolwiek informacje na temat życia i świadectwa  Ks. Kopijasza zwłaszcza związane z czasem jego  pobytu w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu prosimy o kontakt z naszą parafią Matki Bożej Pocieszenia w Bielsku – Białej Straconce:

ul. Złoty Potok 6a,  43-318 Bielsko – Biała, Tel. Ks. Proboszcz  0-33 814-35-70